Uparta ze mnie franca. Wywiad z Aliną Kilian. Newsweek Psychologia 4/2024

Źródło: wywiad dla magazynu "Newsweek Psychologia nr 4/2024. Opublikowano za zgodą redakcji.
Wiem, na co mnie stać. Mam za sobą dwa wyścigi przez całą Europę. Dzięki nim nauczyłam się, że rower to świetne narzędzie do oglądania świata. Można się mu spokojniej przyjrzeć niż z perspektywy samochodu. I inaczej się go też doświadcza – zbliża do ludzi, bo nie oddziela cię od nich żadna szyba ani blacha – mówi Alina Kilian, ultrakolarka i szefowa fundacji Babska Korba.
Rozmawia: Łukasz Pilip
Łukasz Pilip: Jak to jest być jedyną kobietą w wyścigu typu ultra?
Alina Kilian: Dziwnie. Zdarzyło mi się to w Pirenejach w 2020 roku. Gdy przeglądałam listę zawodników i zawodniczek, bardzo się ucieszyłam. Wraz ze mną zgłosiły się jeszcze dwie kobiety. Ale najwyraźniej zrezygnowały. Bo na starcie okazałam się jedyną kolarką w towarzystwie około stu mężczyzn.
Z początku poczułam lekkie rozczarowanie. Nie miałam przecież z kim rywalizować. Chwilę później doszłam jednak do wniosku: „Dziewczyno, bierz, co jest”. I tak postanowiłam udowodnić mężczyznom, że kobiety mogą się z nimi ścigać.
Jak panią traktowali?
Z pierwszymi komentarzami spotkałam się już przed wyścigiem. Z racji tego, że byłam nowinką na polskim poletku kolarstwa amatorskiego, pisano o mnie na forach sporo negatywnych rzeczy. Że niepotrzebnie pcham się do tego środowiska. Że nie mam umiejętności. Albo że nie dam rady jakiegokolwiek wyścigu przejechać.
W Pirenejach jednak nie wszyscy zachowywali się nieprzychylnie. Szef wyścigu Carlos zaoferował mi olbrzymie wsparcie. Podobnie jak potem inni organizatorzy. Im naprawdę zależy, by w kolarstwie zapanowało równouprawnienie i kobiety też mogły się ścigać.
Niestety, wśród zawodników w Pirenejach jak zwykle znaleźli się tacy, którym nie podobało się uczestnictwo kolarki. Wyścig zaczęliśmy o 21. To tradycja w ultrakolarstwie. Pora miała nas dobić już na samym początku. I zmusić do jazdy przez całą noc. Mnie dobiła jednak kolejna rzecz. Gdy wystartowaliśmy, mężczyźni – z racji większej siły w nogach – hurtowo mnie wyprzedzali. Niby spodziewałam się, ale trudno było mi to przyjąć. Część panów przyjaźnie wtedy zagadywała. Interesowali się, czy pomóc, doradzić. Normalka podczas wyścigów. Natomiast jeden z nich bardzo mocno dociekał, ile razy ścigałam się w Pirenejach. „Nigdy – rzuciłam wreszcie. – To mój pierwszy kontakt z tymi górami. Liczę, że będzie fajny”. Na co on: „A ja jestem tu czwarty raz, to trudne góry”.
I nic więcej?
Nic. Spojrzał na mnie jak na wariatkę, po czym przyspieszył.
Pamiętam też, jak mijał mnie inny mężczyzna. Akurat prowadziłam pod górę rower. Pan zapytał sympatycznie, choć z wielkim zdziwieniem: „Dziewczynko, co ty tutaj robisz!?”. Widocznie nie spodziewał się kobiety na tym odcinku Pirenejów.
Ciekawe, czy mężczyznę też by tak zagadał.
Wątpię. Po tych kilku zaczepkach było mi jeszcze trudniej. W dodatku miałam dość Pirenejów. Wymagały bardzo dobrego przygotowania fizycznego. Trasa liczyła tysiąc kilometrów. No i dwadzieścia osiem tysięcy kilometrów przewyższeń. Góry piękne, ze spektakularnymi serpentynami i nieziemskimi widokami, ale nie powiedziałabym tego samego o ich drugiej części, mniej turystycznej. Czyli o Pirenejach Atlantyckich. Tam rozpoczynały się podjazdy i zjazdy z dwudziestoprocentowym nachyleniem. No i zwężały się drogi. Sprawę jeszcze bardziej pogarszał wiatr. Rzucał mną po całej jezdni, przez co traciłam siłę. Odpoczywałam tylko wtedy, gdy mijały mnie samochody i mogłam się za nimi schronić.
Zaczepki, a także warunki spowodowały, że płakałam przez pierwsze cztery godziny od startu. „Nie poradzisz sobie” – to była moja jedyna myśl.
To dlaczego pani kontynuowała?
Wszystko dzięki mojemu ówczesnemu trenerowi Radkowi Rogóżowi. Każdy ze ścigających się miał przy sobie nadajnik. Mogliśmy więc sprawdzać na mapce, które miejsce zajmowaliśmy. Radek jednak zabronił mi tego. Kazał jechać tak, jak potrafię. Bez oglądania się na innych. Posłuchałam go i w pierwszej fazie wyścigu ani razu nie zerknęłam na mapę.
Zrobiłam to dopiero pod koniec drugiej doby jazdy. Miałam wtedy załamanie nerwowe z powodu zmęczenia i brak snu od dwóch dni. Nagle zadzwonił Radek: „Ej, nie przesadzaj. Jesteś czternasta”. Ależ dmuchnął mi tym w żagle! Bo ja przez czterdzieści osiem godzin myślałam, że pedałuję ostatnia.
I dojechała pani jako osiemnasta.
Z początku nie dotarło to do mnie. Skupiłam się tylko na tym, aby na mecie powitać kolejnego zawodnika, bo tak nakazuje tradycja. Akurat był nim pan, który znalazł moją bluzę. Zgubiłam ją na początku, przez co marzłam i jechałam wolniej.
Dopiero na drugi dzień po wyścigu uprzytomniłam sobie, czego dokonałam. Stwierdziłam, że jestem bardzo odporna na ból. Że może nie mam tyle siły co mężczyzna, ale wytrzymała i uparta ze mnie franca.
Poczułam się przez to bardziej pewna siebie. Jeszcze więcej trenowałam. Zapisałam się nawet na wyścig Transiberica. Moim zdaniem, najtrudniejszą imprezę kolarską w Europie. Warunki ekstremalne – jedzie się w sierpniu przez Hiszpanię, więc temperatury sięgają pięćdziesięciu stopni. Choć dzień przed wyścigiem miałam problemy żołądkowe, wystartowałam. Zrezygnowałam jednak po trzystu kilometrach. Co do dziś przeżywam.
Bo?
Pierwszy i ostatni raz w życiu wycofałam się z wyścigu. Głupia byłam, że w ogóle wzięłam w nim udział. Co ciekawe, sprawdziłam kiedyś statystyki, która płeć częściej rezygnuje w trakcie ścigania się. Okazało się, że mężczyźni. Kobiety, nawet jeśli nie wyrabiały się w regulaminowym czasie, i tak dojeżdżały do mety. Mnie też się do zdarzało.
A z czym jeszcze wiąże się bycie ultrakolarką?
Z nieco mniejszym równouprawnieniem. Ja zaczęłam jeździć dopiero w wieku trzydziestu ośmiu lat. Późno, prawda? Rower kojarzył mi się wtedy z zabawą. Chciałam zwiedzać na nim świat, ściągać się, poznawać ludzi, przełamywać własne bariery. W pewnym momencie wzięłam sobie jednak za cel start w Pirenejach. Wówczas skończyła się zabawa, a zaczęła rywalizacja. Cały wolny czas poświęcałam treningom. Chciałam udowodnić, że dam radę.
Niby dlaczego miałaby pani nie dać?
Bo jestem kobietą? Mężczyźni dziwią się, że tak jak oni chcemy rywalizować i coś sobie nawzajem udowodniać. Mam jednak wrażenie, że obie płci różni pewna rzecz. Panowie często robią wiele, by wygrać. U pań z kolei bardziej wyraźna jest tendencja do tworzenia wspólnoty wokół danego sportu. To one podczas zawodów pomagały mi najczęściej.
Przed moim pierwszym Transcontinental Race, gdzie jedzie się ponad cztery tysiące kilometrów przez Europę, założyłyśmy z trzynastoma kolarkami grupę w mediach społecznościowych. Byłyśmy jak enklawa pośród około trzystu pięćdziesięciu mężczyzn. Tak na wypadek, gdyby któraś z nas potrzebowała wsparcia na trasie. Szybko okazało się, że jedną dorwały problemy żołądkowe. Pomogłam jej, bo jestem farmaceutką i prowadzę z mamą aptekę. Wyjaśniłam, jakie leki powinna kupić. Potem dziękowała. Inaczej nie dojechałaby do mety. I choć od wyścigu minęło kilka lat, nasza grupa nadal utrzymuje kontakt.
Wciąż traktuje pani rower jako rywalizację?
Już nie. Z powrotem staje się frajdą. Być może dlatego, że wiem, na co mnie stać. Mam za sobą dwa wyścigi przez całą Europę. Dzięki nim nauczyłam się, że rower to świetne narzędzie do oglądania świata. Można się mu spokojniej przyjrzeć niż z perspektywy samochodu. I inaczej się go też doświadcza – zbliża do ludzi, bo nie oddziela cię od nich żadna szyba ani blacha.
Właśnie z takim podejściem wystartowałam w zeszłorocznym wyścigu przez Rwandę. Fascynowałam się nią od dawna. I, szczerze powiedziawszy, nawet nie miałam ochoty, by tam rywalizować.
Płeć miała w nim znaczenie?
Zależy od kontekstu. Jeśli mówimy o zawodnikach i zawodniczkach – nie. Prawdopodobnie dlatego, że na około osiemdziesięciu kolarzy było aż dwadzieścia kolarek. Wielkość naszej grupy zaskoczyła nawet samych organizatorów. Wiedzieli przecież, że trasa była wymagająca, bo to górzysty kraj, a tu tyle kobiet. Płeć jednak odgrywała dużą rolę w kontakcie z mieszkańcami Rwandy.
Dlaczego?
Choć to kraj rowerów, Rwandyjczycy ze wsi czy miasteczek spoglądali na mnie jak na przybysza z kosmosu. Bo tam nie jeździła na nim prawie żadna kobieta. Przez tysiąc kilometrów widziałam tylko dwie dziewczynki w Kigali, czyli stolicy. Jechały z tornistrem do szkoły albo z niej wracały.
A, przepraszam, była jeszcze jedna – Rwandyjka, która wygrała ten wyścig.
Wie pan, co robiło wielu chłopaków i mężczyzn, których mijałam na rowerze? Zaczynali konkurować ze mną. Z początku tylko się uśmiechałam. Byłam pewna, że nie mają szans. Ich rowerom brakowało nawet przerzutek. Tymczasem wszyscy mnie objeżdżali. I to bez większego wysiłku. Aż mi się głupio robiło. Bo gdy my urządzaliśmy sobie wyścig w ich kraju, oni mogliby spokojnie obskoczyć każdego z nas.
Co dała pani Rwanda?
Spokój. Dzięki niej zaciągnęłam hamulec w życiu. Choć jestem amatorką, w pewnym momencie pojawiły się wobec mnie oczekiwania niektórych ludzi. Przestałam jednak przejmować się nimi. Porzuciłam rywalizację i zwolniłam. Mniej więcej w tym czasie moja mama poważnie zachorowała. Nie mogłyśmy już wspólnie prowadzić naszej apteki. Przeprowadziłam się bliżej niej i mojego taty. Zmiany, których tak bardzo się bałam, jeszcze bardziej upewniły mnie, że czas wyluzować.
Przecież nie po to kilka lat temu sięgnęłam po rower, aby wykręcać najlepsze wyniki. Z początku chciałam się tylko dobrze bawić. I poprzestawiało mi się w głowie. Rywalizacja przestała być zdrowa. Straciłam dystans do niej.
Stąd Babska Korba?
Rozczaruję pana. Akurat fundacja, którą założyłam, by wspierać kolarki, powstała z przypadku. Jakiś czas temu duża firma rowerowa Specialized ogłosiła na Facebooku nabór na ambasadorkę. Nie wiem dlaczego, ale wysłałam zgłoszenie. Jakimś cudem wygrałam.
Pamiętam swoje zdziwienie, gdy marketingowcy marki poinformowali: „No, Alina, a teraz czas spełnić warunek po wygranej. Czyli poprowadzić grupowe treningi dla kobiet”. Ludzie święci, przecież nigdy ich nie organizowałam! W Polsce było naprawdę niewiele podobnych inicjatyw. A już na pewno nie w moim mieście, czyli Bielsku-Białej. Myślałam, że umrę ze stresu.
Na spotkanie przyjechało aż piętnaście kobiet. Każda na tym, co miała: rowerze trekkingowym, miejskim, szosowym. Nie potrafiłam jeszcze niczego usystematyzować. Że dziś pojeździmy w mieście, a kiedy indziej po lasach. Może i dobrze, bo chodziło o to, abyśmy nie musiały ze sobą rywalizować, tylko pobyły razem. Z częścią tych kobiet zaprzyjaźniłam się. To one spowodowały, że ja, wiecznie przebywająca w towarzystwie mężczyzn, spędzałam teraz więcej czasu z kobietami. Dzięki nim zrozumiałam, jak nam, kolarkom amatorkom, brakuje wzajemnego wsparcia. Dlatego dwa albo trzy miesiące po treningu założyłam fundację.
I znów coś, co panią przerażało, okazało się szansą?
Nie tylko dla mnie. Zaczęłyśmy tworzyć grupy wzajemnego wsparcia. Jedna z nich jeździ w moim mieście, ale w tym momencie to już dwanaście lokalizacji w całym kraju. Na przykład, jeśli planujemy wypad za miasto, któraś z nas bierze na siebie zorganizowanie opiekunki dla naszych dzieci. W dodatku mamy fundusze na stypendia dla kolarek. Nawet takich, które nigdy wcześniej nie trenowały. Zapewniamy kobietom trenera, opiekę dietetyka czy fizjoterapeuty. Jeśli kobiety mają problemy ze startem w wyścigu, staramy się pomóc. M.in. zbierając fundusze na udział w nim. Jako fundacja mamy bowiem większe możliwości negocjacyjne niż pojedyncza zawodniczka.
A gdybym chciał dołączyć?
O nie, żadnych mężczyzn. Kobiety, proszę pana, jeżdżą inaczej. Zdarzy się, że podczas treningów któraś pokaże, jak mocną ma nogę, i „depnie”. Wtedy reszta próbuje ją gonić. Ale to naprawdę rzadkość i zabawa. Mamy jeszcze jedną zasadę: nigdy nie zostawiamy żadnej w tyle. Jeśli któraś się męczy, zwalniamy i jedziemy równo z nią.
Czasem dziewczyny z naszej grupy wspominają, że są za słabe, aby wystartować w jakimś wyścigu. Nie rozumiem, skąd w nas ta pewność. Dlatego zawsze podaję im swój przykład. Bo ja po pół roku od rozpoczęcia treningów przejechałam cztery tysiące kilometrów przez Europę. Może i byłam rąbnięta. Nie miałam ani przygotowana, ani nie wyrobiłam się w czasie wyścigu. Ale ukończyłam go, a połowa zawodników do mety nie dojeżdża w ogóle.
Według niektórych niepotrzebnie brałam w nim udział. Ale on zmienił moją perspektywę. Kończył się w Grecji. Na mecie czekał na mnie tata, co bardzo mnie wzruszyło. Po powrocie do Polski wróciłam do pracy i trafiłam na trudną sytuację do rozwiązania. Usiadłam, rozpłakałam się. Tak z bezsilności. A potem mnie olśniło.
To znaczy?
Uzmysłowiłam sobie, że przecież przed chwilą pokonałam cztery tysiące kilometrów na rowerze. Wtedy jeszcze bez większej znajomości angielskiego. I teraz miałabym sobie nie dać rady z taką pierdołą?
Alina Kilian
Ultrakolarka. Szefowa fundacji Babska Korba, która wspiera kolarki amatorki. W mediach społecznościowych znana jako „Ala ma Koła”. Popularyzuje kobiece kolarstwo. Ukończyła wyścig ultra Trans Pyrenees, dwukrotnie Transcontinental Race przez Europę, Race Through Poland, a także Race Around Rwanda. Z zawodu farmaceutka. Prowadzi aptekę i gabinet opieki farmaceutycznej w Porąbce
Łukasz Pilip
reporter. Laureat Festiwalu Wrażliwego w kategorii Twórca Szczególnie Wrażliwy i Nagrody Dziennikarskiej im. Zygmunta Moszkowicza. Autor książki „Podwórko bez trzepaka”, współautor książki „Porwany. 82 dni w rękach piratów”